sobota, 11 sierpnia 2012

Pogadanka :-)

Nie mam ostatnio czasu, wykorzystuję wolny czas na całego - spacerujemy, a wieczorami jeżdżę na rolkach. Staram się czytać, ale wychodzi z tym różnie - mam czas tylko wieczorami, a za dnia po prostu nie da rady - moje dziecko strasznie upomina się o uwagę ;-)
Czytam teraz sagę o wiedźminie.  Pierwszy tom już za mną, zabrałam się niedawno za drugi. A co u Was, macie czas na czytanie? ;-)

Pozdrawiam Was ciepło i wakacyjnie!

wtorek, 31 lipca 2012

"Trylogia Czasu" Kerstin Gier - Zmarnowany potencjał.




 Autor: Kersitn Gier
Tytuł: „Czerwień rubinu”, „Błękit szafiru”, „Zieleń szmaragdu”
Cykl: „Trylogia Czasu”
Gatunek: literatura młodzieżowa
Moja ocena: 3/6



Kerstin Gier jest autorką powieści dla kobiet. Trylogia Czasu tym razem skierowana jest do nastolatek. „Czerwień Rubinu”, „Błękit Szafiru” i „Zieleń Szmaragdu” kuszą pięknymi, intrygującymi okładkami. Przyznaję się, ja też dałam skusić się pięknym kolorom. Czy było warto?

Czytając tę serię, musiałam cały czas powtarzać sobie, że to powieść dla młodzieży. Musiałam co chwila upominać swój wewnętrzny głosik, że ja też w wieku szesnastu lat zachowywałam się jak Gwendolyn (cóż za imię!). A kim jest Gewndolyn?

Gwen to zwykła - niezwykła nastolatka. Uczy się w liceum, ma szaloną rodzinę obdarzoną genem podróży w czasie. Ma oddaną przyjaciółkę i zakochuje się w totalnych dupkach. Brzmi znajomo? Większość powieści dla nastolatek orbitują wokół tych tematów - szkoła - przyjaciółki - On - jakaś przygoda. Na szczęście, powieści w niczym nie przypominają chociażby „Zmierzchu”. Dużym plusem Trylogii jest humor - delikatny, może nie szczególnie błyskotliwy, ale też nie nachalny. Zwłaszcza wtedy, kiedy na scenie pojawiał się pewien demon.

Przez cały pierwszy tom Gwendolyn niezmiernie mnie irytowała, jednak po jakimś czasie zdążyłam się do niej przyzwyczaić i nawet zacząć jej współczuć. Dziewczę w ogóle nie zdawało sobie sprawy, że jest obdarzona genem podróży w czasie, wszyscy przygotowywali do tego Charlottę, jej wredną kuzynkę , utalentowaną i piękną. Kiedy Gwen doznaje niekontrolowanego przeskoku w czasie, wychodzi na jaw, że jej matka zafałszowała akt urodzenia, po to, by chronić córkę. Jak się okazuje, wszyscy są rozczarowani, że to nie idealna Charlotta jest rubinem. Dlatego już od początku Gwen spotykają nieprzyjemności.

Gwenny przenosi się w czasie, i...potencjał książki zostaje zmarnowany. Za mało mi było opisów, za mało wszystkiego, jak np. wtedy, kiedy Gwendolyn i Gideon udają się na bal, autorka za bardzo moim zdaniem skupiała się na wątku miłosnym i zagadce...mniej pocałunków, a więcej opisów, pani Gier, a byłabym tą książką zachwycona. Niestety, Gideona nie polubiłam już od samego początku (taki mój gust – lubię drani, ale INTELIGENTNYCH, a Gideon zmądrzeje dopiero gdzieś pod koniec). Postaci drugoplanowe niestety nie powalają oryginalnością, mogłabym na palcach jednej ręki policzyć tych, którzy byli naprawdę dobrze napisani. Tak naprawdę, polubiłam jedynie Xemeriusa – uwielbiam go!

O ile na początku historia wydaje się wiarygodna, a intryga fascynująca, tak koniec po prostu jest naiwny i naciągany. Cały czas liczyłam na to, że chociaż źli okażą się dobrymi, ale niestety - zakończenie było jak najbardziej spodziewane. Siedmiolatek by się domyślił. A to, że Strażnicy ślepo spełniali wolę swojego Mistrza, a prawdy domyślali się jedynie (!!!!) Paul i Lucy, jest dość śmieszne. Przecież w loży znajdowała się sama inteligencja. Motywy hrabiego również nie zostały wytłumaczone, końcówka była pisana już chyba z pośpiechu, jest strasznie naciągana. Nawet typowego, końcowego napięcia nie było, chociaż się go spodziewałam. Przysięgam – już Charlotta wydawała mi się gorszym czarnym charakterem niż hrabia. I to żaden spojler, możecie mi wierzyć, bo już w pierwszym tomie dowiadujemy się, że „tym złym” jest Saint Germain.

Tak czy nie inaczej, nie jest to zła książka – średniak, ale za to mocny średniak . Wśród całej masy kiepskich „paranormal romans”, ta wydaje mi się dosyć dobra, a kiedy zapominałam że nie jestem już nastolatką, czytało mi się ją niesamowicie dobrze. Bo każdy przecież ma prawo się zapomnieć ;-)

Polecam, ale nie spodziewajcie się niczego szczególnego.  

poniedziałek, 23 lipca 2012

Podróż przez Ciemny Las, czyli "Alicja" Jacka Piekary





Autor: Jacek Piekara
Tytuł: "Alicja"
Gatunek: fantasy (?)

Ocena tomu pierwszego: 5/6
Ocena tomu drugiego: 3/6

"Alicja" Jacka Piekary to zbiór dwóch powieści, zatytułowanych kolejno "Alicja i Miasto Grzechu" i "Alicja i Ciemny Las". Książkę tę trudno sklasyfikować. Nie jest to do końca fantasy, chociaż część druga usiłowała fantastyką być. Nie do końca jej się to udało, ale o tym za chwilę. 
Głównym bohaterem, a zarazem narratorem powieści jest Aleks, który mówiąc wprost, jest nikim. Poznajemy go w momencie zaczynającej się depresji - bliski czterdziestki, niczego w życiu nie osiągnął, bezskutecznie usiłuje dokończyć scenariusz, dla którego poświęcił pracę i kontakty z ludźmi. I nagle poznaje Alicje, dzięki której w magiczny sposób zmienia się jego życie. 

Największą zaletą "Alicji" jest...sama Alicja. To, w przeciwieństwie do Aleksa, świetnie wykreowana postać. Alicja ma czternaście lat, i łączy ją z Aleksem ni to więź przyjacielska, ni to rodzicielska. Trudno określić ich relacje - i w tym tkwi ich urok, bo romansu na pewno nie mieli (co prawie na każdym kroku zastrzega sobie narrator), ich relacja nie zostaje zaszufladkowana. Alicja jest tajemnicza, ponad przeciętnie inteligentna, dzięki niej spełniają się pragnienia Aleksa....Po opisie samej książki i komentarzy do niej, sądziłam, że Alicja jest istotą magiczną, jest demonem, obcym, albo chociaż czarownicą, jednak autor nie wyjaśnia nam, w jaki sposób udaje jej się aż tak wpływać na losy Aleksa. Alicja pomimo swojej "magiczności" jest też zwykłą dziewczynką z problemami rodzinnymi, pije tylko herbatę z miodem, nie lubi wiązać butów i czytać książek (a mimo to wykazuje ogromną mądrość życiową). 

Obie części są nieprzyjemnie nierówne. W części pierwszej mamy dużo Alicji w "Alicji" i niesamowity klimat. Zachowanie dziewczynki intryguje, a zakończenie pozostawia niedosyt. W części drugiej wyruszamy z Aleksem do Ciemnego Lasu. Musi ocalić Alicję, wobec czego dziewczynka pojawia się dopiero pod koniec opowiadania, przez co opowieść bez niej wydawała mi  się nijaka. Aleks to dalej nudny gość, w dodatku akcja nie porywała polotem. Na samym początku opowiadania Kruk i Dziewczyna Robina zapewniają czytelnika, że w Ciemnym Lesie czeka niewyobrażalna groza. Byłam więc nastawiona na ciężki klimat niczym z horroru. Nic bardziej mylnego – autor się nie postarał, nie stworzył żadnego klimatu (chyba że klimat znudzenia), tajemnice nie były specjalnie podniecające (w dodatku, ich rozwiązania domyśliłam się już na samym początku), a jedynymi naprawdę groźnymi stworzeniami, jakie spotka Aleks na swej drodze, są wielkie psy (litości....). Jedyną postacią, jaka mnie zaintrygowała, była zielonooka dziewczyna, którą niestety autor również zmarnował.

Książka wydaje się być skierowana do młodszego czytelnika, jednak tak nie jest, ponieważ w powieści aż roi się od pikantnych przekleństw. Na ogół mi nie przeszkadzają (a po Jacku Piekarze nie spodziewałam się niczego innego), tu jednak już dziesiąta „kurwa” i kolejny „kutas” powoli mnie zniesmaczał (jest ich więcej w „Ciemnym Lesie” niż w „Mieście Grzechu”). Co do autora – jest strasznym gawędziarzem. Aleks tak samo jak Mordimer, ciągle „dyskutuje”  z własną głową. Na początku takie ironiczne „dyskusje”wydają się całkiem zabawne, jednak później miałam ich po prostu dosyć. Sztucznie przedłużały akcje i niepotrzebnie wybiegały w przyszłość, co w kolejnych rozdziałach strasznie mnie irytowało. 

Pod koniec powieści, Aleks uderza w styl patetyczny. Jeżeli to wybieg autora, to w porządku, ale jeżeli było to na serio, to obawiam się o zdrowie psychiczne pana Jacka...

Druga część jest jakby niedokończona, pisana na kolanie. „Ciemny Las” to jedna wielka metafora, a jeżeli autor chciał upodobnić się do Lewisa Carolla, to niestety, ale mu się nie udało. 

środa, 18 lipca 2012

"Metro 2033" Dmitry Glukhovsky



Autor: Dmitry Glukhovsky
Tytuł: "Metro 2033"
Gatunek: postapo
Moja ocena: 5/6





Człowiek to istota niszcząca. Ludzkość przez setki lat skutecznie niszczyła wszystko, co udało im się osiągnąć w swoim rozwoju. W naszej naturze tkwi wręcz namiętna potrzeba tworzenia czegoś, co pozwoli osiągnąć niezaprzeczalny sukces, nie licząc się z konsekwencjami. W końcu stworzyliśmy bomby atomowe.

Klasyczne fantasy i sci-fi opiera się na „wymyślaniu” teorii istnienia niesamowitych stworzeń w przeszłości/przyszłości, zacofanych lub szeroko rozwiniętych ludzi na innych planetach/innych czasach. Uniwersum „Metra” to inna (chociaż już nie tak bardzo nowa) gałąź fantastyki. Po wojnie atomowej pojawiają się mutanty a „stara” ludzkość musi jakoś zorganizować sobie życie od nowa. Myślę, że najbardziej pociągające w gatunku post-apokaliptycznym jest to, że nie jest on bardzo oderwany od rzeczywistości – jest bardzo prawdopodobne, że kiedyś w końcu dojdzie do wojny atomowej i w jakimś stopniu jest prawdopodobne, że dojdzie wtedy do różnych mutacji. To groźba naszych czasów.

Sięgnięcie po „Metro” było dla mnie ryzykowne, ponieważ z tym gatunkiem nie bardzo miałam do czynienia wcześniej, obawiałam się że nic z tego nie zrozumiem. Obawy były bezpodstawne. To idealna książka dla kogoś, kto dopiero zaczyna interesować się tym gatunkiem albo kto tylko grywał w gry typu „Fallout”. Dla „wyjadaczy” gatunkowych książka może być trochę odgrzewanym kotletem. Dla mnie była idealną pozycją na początek.

W „Metrze 2033” świat przestał istnieć. Jedyną szansą na przeżycie zgnębionych ofiar własnego rozwoju technicznego jest zamieszkanie w mrocznych tunelach moskiewskiego metra - pozbawionym światła, przestrzeni, za to obfitym w tajemnice i niebezpieczeństwa - a to jacyś mutanci, a to wielkie szczury, a tam jakieś głosy w rurach....Metro jest jak jeden wielki, żyjący i niebezpieczny organizm. W tych ludziach tkwi tak silna chęć przeżycia, pierwotny instynkt, że są gotowi ułożyć sobie jakoś życie w każdych warunkach, nawet w piekle. I chodź w metrze sielanki nie ma, rozwijają się i tworzą społeczeństwo. Wydawać by się mogło, że już gorzej być nie może, że jeszcze kilka lat, a ludzkość zemrze w tunelach, jednak oni dalej uparcie usiłują przeżyć.

Głównym bohaterem jest Artem, dwudziestolatek, mieszkaniec stacji WOGN. Otrzymuje specjalne zadanie, którego niepowodzenie może kosztować życie wszystkich ludzi chroniących się w metrze. Jest to dziwna postać, dość dziecinna, lecz jednak odważna. Przez większość książki zadaje głupkowate pytania, które przypominały mi naciągane dialogi z gier  - kim jesteś, co się dzieje z tym miejscem, itd. W dodatku nasz boezpiehater ma niebywałe szczęście, to niestety rownież mnie drażniło. Cała jego wyprawa nie miała by sensu, gdyby nie postaci drugoplanowe, ktore pojawiają się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie, popychając fabułę do przodu. I tutaj muszę wspomnieć o największym atucie tejże książki - rożnorodność. W książce pojawia się tak wiele wątkow, postaci, ktore mają swoje poglądy na życie, filozofie i politykę, że "Metro" aż się prosi o kontynuację, bo gdyby Gluhkovski chciał zawrzeć wszystko w jednym tomie, to powieść miała by z dwa tysiące stron. Dobrym pomysłem było stworzenie projektu "Uniwersum Metro2033", ale czy te książki dorownują "Metru" kunsztem, tego nie wiem, jeszcze nie czytałam.

Na prawdę, warto przeczytać. Postacie nie są papierowe, historia jest wiarygodna, klimatyczna, a zakończenie zmusza do pochylenia się nad mentalnością całej ludzkości.

Na zakończenie, parę słow o wydaniu. O ile autor spisał się na medal, tak polscy wydawcy powinni się wstydzić. W książce pełno literowek i błędow fleksyjnych - zazwyczaj nie zwracam na takie rzeczy uwagi, jednak tym razem bardzo mnie to irytowało, dlatego zaniżam ocenę całości, a szkoda, bo to przecież nie wina autora.

wtorek, 10 lipca 2012

Stosik #1


Ja wiem, że obiecałam recenzję "Metro 2033", ale tak się wydarzyło, że nie mam jak jej napisać. Książkę już dawno przeczytałam, tyle że mam gości, którzy przyjechali na miesiąc i nie mam kiedy tej recenzji napisać...
A tak poza tym, w sierpniu idę do szkoły językowej. Niby to cztery godziny, ale potem będę musiała spędzać jak najwięcej czasu z moim synkiem, żeby mu to jakoś wynagrodzić. Na czytanie w ciągu dnia zostanie mi mało czasu....zobaczymy, jakoś to musi być, muszę przeczytać te wszystkie książki które ciągle kupuję ;)

Żebyście o mnie nie zapomnieli, wrzucam na bloga przedostatni stosik książek, który kupiłam na ebay.de ;)




Stosik #1






1. Terry Pratchett "Warstwy Wszechświata" - Pójdzie na pierwszy ogień, zwłąszcza że mało znalazłam o niej w internecie.
2. Philip K. Dick "Czas poza czasem"
3. Philip K, Dick "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" - Dicka kupuję w ciemno, nawet nie sprawdzam ocen na lubimyczytać.pl, bo to już chyba klasyka fantastyki :)
4. Isaac Asimov "Ja, Robot" - Za czasów gimnazjum(czyli dawno, dawno temu) dostawałam drgawek na słowo "robot". Unikałam wszystkich książek i filmów o takiej tematyce, ale teraz dorosłam i zmądrzałam.
5. Robert E. Howard "Tygrysy Morza" - Kilka razy miałam możliwość jej kupna, ale sprzedawca bardzo wysoko sobie kazał płacić, ale jak tylko zmniejszył cenę, od razu kupiłam, bo to Howard. Poza tym, to heroic fantasy, a ja mam słabość do wielkich, umięsnionych wikingów :-)
6. Jerzy Żuławski "Na Srebrnym Globie"
7. Robert Silverberg "Czas przemian"
8. Robert Silverberg "Królestwa ściany"
9. Lois McMaster Bujold "Ethan z planety Athos" - Oceny tej książki powalające nie były, ale jednak ją kupiłam. Najwyżej będę miała co krytykować.
10. Poul Anderson "Zaklęty miecz" - Fantasy z elementami kultury skandynawskiej, do takiej tematyki też mam słabość.


I to tyle. Nie jest to najświeższy stosik, bo właśnie przed chwilą przyszły kolejne książki ;-) ale jak będzie sposobność (czyl jak rodzina mojej drugiej połowy pójdzie na spacer), zrobię zdjęcia połowy mojego księgozbioru - połowy, bo cały regał zostawiłam w Polsce, niestety :-)

poniedziałek, 25 czerwca 2012

"Dzieci Diuny" F. Herbert



Autor: Frank Herbert
Tytuł: Dzieci Diuny
Cykl: Kroniki Diuny, t.3
Gatunek: science - fiction
Moja ocena: 6/6






Kiedy skończyłam "Mesjasza Diuny", szybko zabrałam się za "Dzieci". Kończąc "Mesjasza", wątpiłam w to żeby "Dzieci" wciągnęły mnie bardziej. Pomyliłam się - czytanie zajęło mi jedynie dziewięć dni, ponieważ nie potrafiłam oderwać się od książki.  Nie ma w niej już Paula, jednak losy Ghanimy i Leto zainteresowały mnie równie mocno, co pierwsza „Diuna”. Herbert mimo rozwlekania akcji na Diunie, potrafi wzbudzić zainteresowanie w czytelniku tak, że ten przywiązuje się do bohaterów i uniwersum na dobre.
Poprzedni tom kończył się intrygująco. Dzieci Paula i Chani okazały się być przed-urodzonymi - noworodkami ze świadomością starca. Dzieci były nie tylko swoimi rodzicami,  ale każdym ze swych przodków. Ma to swoje wady, jak i też zalety.

 Paul odszedł na pustynie, pałeczka głównego bohatera została przekazana Leto II.

W tym tomie zostaje rozwinięty wątek Paskudztwa, czyli osoby opętanej przez obcą jaźń, którą nosi w sobie dzięki dziedzictwu genów. I teraz zaczynają się niemiłe wrażenia, ponieważ Alia, Jessica i jeszcze parę osób zaczynają się zachowywać jakby nie były sobą.

Lady Jessica, związana ponownie z zakonem Bene Gesserit, wraca na Diunę, zaniepokojona tym, co może dziać się z Alią i jej wnukami. Wszystko było by w porządku, gdyby nie to, że Jessica strasznie zaczęła mnie irytować. W pierwszej części nie była w ogóle zaniepokojona tym, że kiedyś jej córka może zostać opętana. Miała bliski kontakt ze swoim dzieckiem, irytowała się, jeżeli ktoś próbował odpędzać się od niej i wyzywał od Paskudztwa. W części trzeciej wraca na Diunę, gardząc córką, która tylko mogła być opętana. Mało tego, boi się swoich wnucząt, które posiadają przed-świadomość, którą de facto miała również jej córka – której w pierwszej części nie negowała, którą rozumiała i traktowała jak dorosłą. Natomiast w „Dzieciach” wraca z Kaladanu, by traktować protekcjonalnie Leto i Ghanimę, jakby były dziećmi i niczym więcej, jak gdyby jej córka nigdy nie była ponad przeciętnie inteligentna (tylko w pierwszym tomie, potem zaczyna zachowywać się jak zwykły podlotek). To jakaś nieścisłość, której dopuścił się autor, tak jakby zapomniał o tym, o czym pisał wcześniej. W dodatku ta wyszkolona, przesadnie analizująca wszystko Jessika dała się nabrać zakonowi, ale o tym pisać nie będę, bo nie chcę wprowadzać spojlerów. Nie podoba mi się Jessika w „Dzieciach”, nie podoba Alia, Gurney i jeszcze parę innych osób.

Leto bardzo przypominał Paula, miał taki sam bezpośredni, pewny siebie charakter. Jest też bardziej zuchwały, i jak dowiadujemy się na końcu książki, decyduje się na wiele więcej, niż jego ojciec. Nie sposób go nie lubić, tak jak Ghanimy. Wszyscy spiskują wobec bliźniąt, które by się ratować, wstępują na Złotą Drogę, dzięki temu obierając cel, którego bali się spiskowcy.

W tomie trzecim następuje powolny upadek kultury Fremeńskiej- rezultat upadku reżimu wody. Herbert ukazuje, że rdzenne obyczaje mogą przetrwać jedynie poprzez silny związek z warunkami ekologicznymi na planecie. Pełna dostępność wody, a także wzbogacenie się Arrakin powoduje rozluźnienie wśród ludności miasta, co za tym idzie – zepsucie. Ciężkie warunki powodują u człowieka stałą czujność i twarde plecy. Herbert nawiązuje też do religii, która wymyka się spod kontroli

Książkę czyta się szybko i przyjemnie, głównie ze względu na akcję na pustyni. Jedynym minusem – jak dla mnie - jest dziwne zachowanie kiedyś lubianych przeze mnie bohaterów.



piątek, 22 czerwca 2012

Odpoczynek od fantastyki, czyli przeczytałam "Witaj na świecie, Maleńka!" Fannie Flagg




Autor: Fannie Flagg
Tytuł: "Witaj na świecie, Maleńka!"
Cykl: Elmwood Springs
Gatunek: literatura współczesna
Moja ocena: 4/6






Telewizja, jeden z najpopularniejszych środków przekazu, gości dzisiaj niemal w każdym domu. Oglądamy wiadomości, bombardujące nas informacjami o morderstwach, napadach, wojnach i terrorystach, lubimy nieskomplikowane programy o sławnych ludziach, talk-show, wywiady z celebrytami. Oglądamy ją codziennie, przywiązując się z czasem do prezenterów, a jeżeli kogoś lubimy, to wierzymy w jego słowa bezkrytycznie. Nie każdy zdaje sobie sprawę, że telewizja może kłamać - że każda, najbardziej wiarygodna informacja może być półprawdą albo przekłamaniem. Nie zdajemy sobie sprawy, ile ludzi ucierpiało przez media. Książką, ujawniającą kulisy sieci telewizyjnej, jest "Witaj na świecie, Maleńka!" autorki znanej przede wszystkim ze swojej najlepszej książki "Smażone zielone pomidory".


Fani, przyzwyczajeni do tego, że główna oś akcji w powieściach pani Flagg umiejscowiona jest w małych miasteczkach, mogą się lekko zdziwić. Dena Nordstrom mieszka w Nowym Jorku, a ze swoją małomiasteczkową rodziną z Elmwood Springs ma niewiele wspólnego. Autorka przenosi nas raz tu, raz tam, zmieniając również czas wydarzeń. Śledzimy losy Deny, a zaraz potem przenosimy się do domu Normy i Macky'ego, ciotki Elner lub Sąsiadki Dorothy. Z pozoru nie mają ze sobą wiele wspólnego, Dena mieszkała w Elmwood Springs jedynie do czwartego roku życia i nie wiele pamięta z tego okresu. Okazuje się jednak, że miasteczko pamięta ją bardzo dobrze.


Dena musiała szybko dorosnąć w wieku piętnastu lat. Splot wydarzeń spowodował, że stała się miłą, jednak zamkniętą w sobie dziewczyną, dla której praca stała się złotą klatką dzielącą ją od problemów z przeszłości. Nie liczy się dla niej nikt, nawet jedyna rodzina jaka jej pozostała, czyli Norma, Macky i ciotka Elner. Posiada jedyną przyjaciółkę, z którą przez lata nie utrzymuje kontaktu. Obraca się w świecie zakłamań, pracuje z ludźmi, którymi się brzydzi, byle tylko wspiąć się na kolejne szczeble kariery. Mamy okazję przeczytać o zakłamaniu w świecie telewizji, o tym jak dla ludzi liczą się tylko pieniądze; jak jedna, drobna, przekłamana lub nie wyjaśniona do końca informacja może zmienić czyjeś życie; stworzona bez skrupułów, po to tylko, by przyciągnąć większą oglądalność. Dena nie dba o siebie, trafia w końcu do psychiatry, który powolutku, małymi kroczkami pomaga uświadomić jej, jak jałowe prowadzi życie.


Książka w swej konstrukcji przypomina budowę pudełkową. W jednym pudełku schowane są inne, mniejsze pudełka. Mamy tutaj główną oprawę, czyli pudełko największe - świat mediów i zjawiskową, sławną Denę, która z początku jest kreowana na bezduszną karierowiczkę. Wydaje się, że to zwykła powieść o robieniu kariery. Te drobniejsze pudełka, to psychologia, humor, opisy, jedzenie, świetnie skonstruowane postacie, ciepło rodzinne; ale też bezduszność i wyrafinowanie, pojawia się też niespodziewanie typowy dla autorki motyw dyskryminacji rasowej, mamy w końcu miłość, która ma wiele obliczy. Niestety, jest też schematyczność i szufladkowanie, która bardzo, ale to bardzo przeszkadzała mi w pozytywnym odbieraniu tej powieści. Mam na myśli celowe porównanie życia Deny i gospodyń domowych, z których czytelnik może odebrać prosty przekaz autorki: Babo, do garów, do kościoła, do rodzenia! Nie można osiągnąć szczęścia jedynie poprzez rozwijanie kariery, która spycha rodzinę na dalszy plan. Kobieto, masz umieć gotować i rodzić, robienie kariery nie wyjdzie ci na dobre, bo wpadniesz w nerwicę. W dodatku na pewno nie będziesz miała czasu na kościół. Może i trochę przesadzam (w końcu doktor Elizabeth jest psychiatrą i wykonuje typowo męski zawód, mimo to i tak się dowiadujemy, że jest samotna), jednak nie da się ukryć - Dena zatraciła się w swojej karierze jedynie dlatego, że w dzieciństwie przeżyła traumę, gdyby nie to, na pewno założyła by rodzinę. I wierzyła w Boga. Jenak można autorce to wybaczyć, bo gospodynie z Elmwood Springs są naprawdę zabawne i ciepłe, a historia Deny wzruszająca. Puentę można skwitować ironicznym uśmieszkiem i nie przejmować się nią za bardzo.


Mimo wszystko, książka mi się podobała. Pomijając schematyczność, jest to mądra opowieść o tym, jak bardzo ludzie potrafią zniszczyć sobie nawzajem życie dla własnych korzyści lub przez głupie uprzedzenia. Pokazuje sielankowe, nie mające racji bytu w dzisiejszych czasach życie w małym miasteczku. Nie mające racji bytu, bo w końcu nie zdarza się już, by w miasteczku mieszkali tak zżyci ze sobą sąsiedzi, wszyscy jednakowo dobrzy i bezinteresowni. Przecież nawet na wsi tkwi w domach ukryta patologia. Jednak dzięki Fannie Flagg chociaż na chwilę możemy uwierzyć, że istnieją jeszcze takie cudowne miejsca i wystarczy tylko chcieć , by w nich zamieszkać.